Dzień z życia łowieckiego gadżeciarza
Niewielka polanka otoczona z trzech stron niedostępnymi dla człowieka torfowiskami to jedno z moich ulubionych łowisk. Trafiłem na nią przypadkiem w pierwszym roku po zdaniu egzaminów i otrzymaniu pozwolenia na broń i od tej pory regularnie zaglądam o każdej porze roku. Przedwiośniem i wiosną okoliczne nieużytki rozkopywane są przez dzicze tabakiery, latem chłodu szuka tam kozioł. Jesienią i zimą także można tam spotkać czarnuszki, bo to jedno z niewielu miejsc, których nie da się opolować zbiorowo. Magii dopełniają ciągnące nad głowami słonki. Idę tam dla samej istoty polowania, bez nastawiania się na konkretny gatunek. Dla zresetowania umysłu, poukładania myśli i emocji, które uzbierały się w ciągu dnia czy tygodnia. Co prawda mamy aktualnie rozwijającą się zimę, a przemyślenia dotyczą kilku wieczorów podczas wiosennych wyjść, jednak pora roku ma tu drugorzędne znaczenie.
Pierwsze słońce na początku marca nie pozwalało usiedzieć w domu, więc wybrałem się z dubeltówką na spacer. Tak zwyczajnie, lubię sobie pospacerować z muszką i szczerbinką, by przyzwyczaić zasiedziałe po zimie cztery litery do nożnych wycieczek. Przechodząc obok wcześniej wspomnianej polany mignęły mi czarne plamy na skraju trawy. Oczywiście na dystansie przewyższającym możliwości otwartych przyrządów celowniczych oraz plączącej się breneki po kieszeni. Rozbudzony apetyt na strzelenie dziczka skłonił do powtórzenia wyjścia kolejnego dnia, kiedy byłem już uzbrojony w lornetkę i sztucer z lunetą. Tym razem obyło się już bez dziczych atrakcji, za to nad głową co chwila ciągnęły słonki (a było to w latach kiedy jeszcze można było je strzelać na wiosennych ciągach). Plułem sobie w brodę, że odstawiłem śrutówkę. Wówczas zaczęło się u mnie kombinowanie w jaki sposób połączyć śrut i kulę. Z lunetą o najlepiej zmiennej krotności.
Gorączkowe przeglądanie ogłoszeń, ofert sklepów. Kniejówka czy dryling? Zadałem sobie wówczas dość rozsądne pytanie: a czy coś się stanie jak jednak nie strzelisz tego dnia? No właśnie! Przecież miało to być polowanie dla samej istoty wyjścia na łono natury, dla złapania pierwszego słońca. Wróciłem myślami do tego zdarzenia, bo często się na tym łapię. Po pudle z kolimatora na zbiorówce kombinuje czy nie byłaby lepsza jednak biegówka. Po nieudanym podchodzie w nocy z lunetą żałuję, że nie miałem noktowizora. Tak, tak. Znów siadam do ogłoszeń, do wątków na forach, co będzie najlepsze na wiosennego rogacza, jaka biegówka na szwedzką zbiorówkę. Łapię się na sprzęto maniactwie, gadżeciarstwie czy jak tam to zwał. Zamiast spędzać czas na polowaniu wertuję strony internetowe. I niestety nie tylko ja tak mam. W dobie dostępności wszelakich akcesoriów ten trend dotyczy nas wszystkich. No może większości. Nie kwestionuję rozwoju technologicznego, jest on jak najbardziej potrzebny. Nie kwestionuję zasadności zakupów kolejnych jednostek, lunet, celowników. Po to człowiek w końcu pracuje, by coś z tego mieć. Jednak nie dajmy się w tym utopić. Polujmy w polu, w lesie. Nie na aukcjach i portalach.