Kuchnia wegańska IV- truskawkowy dzik
Gorący czerwcowy dzień chylił się ku końcowi. Ostatni dzień tygodniowego wypadu na polowanie nieuchronnie zaglądał do leśniczówki, w której myśliwi przygotowywali się do popołudniowego wyjścia. Póki co było jeszcze za ciepło by się ruszać. Żar wisiał w powietrzu, a z oddali niósł się zapach rozpalanego grilla i dźwięk dobrze znanych przebojów włoskiego disco z końca lat osiemdziesiątych.
Wszystkich dopadło lenistwo i brak wiary w sukces na łowach. Od początku wypadu jedyne trofea jakie udało się zdobyć to kilka płotek i okoni złowionych w pobliskiej rzece. Nie wychodziło zupełnie nic, a las i pola były jak zaczarowane. Pod dostatkiem było jedynie owadów, które na swój mało wyszukany sposób uatrakcyjniały każde z wyjść.
Wszyscy tak jakby oczekiwali powrotu do domu, gdzie będzie można w końcu rozłożyć się na wygodnym ogrodowym fotelu w cieniu altany i rozkoszować podniebienie chłodnym złocistym napojem. Wszyscy, oprócz najmłodszego stażem myśliwego, dla którego był to pierwszy taki wyjazd. W nim jedynym nie gasła nadzieja, a werwa buzowała w żyłach przed każdym z wyjść. Był nawet pewnego rodzaju utrapieniem dla pozostałych łowców, bo ciężko go było zawołać do domu, trzeba było na niego czekać z kolacją i śniadaniem, budził wszystkich godzinę przed ustalonym czasem porannego wyjścia.
Niby w młodości każdy z nich była taki sam, jednak lata które uleciały wprowadziły zgubną rutynę i lenistwo w ich łowiecki żywot.
– Ja to Kazik chyba dzisiaj odpuszczam, mam dość – uniosło się z letniej kuchni
– Powiem Ci, że ja też- zawtórował taras. Jak echo zabrzmiały dwa identyczne głosy z pokoju gościnnego leśniczówki.
„Czyli idę dziś sam” pomyślał młokos. Nie zważając na to, że było jeszcze za wcześnie zabrał sztucer, lornetkę, pastorał po czym wyszedł czym prędzej z leśniczówki, by przypadkiem nie przesiąknąć lenistwem kompanów. Miał co prawda ładny kawałek drogi do pokonania, jednak wiodła ona wzdłuż rzeki, która była tak cudownie dziko pierwotna, że te trzy kilometry minęły szybciej niż przygoda polskich drużyn piłkarskich w europejskich pucharach.
Słońce zaczęło powoli chować się za horyzont. Jeszcze tylko opuszczone siedlisko, 200 metrów brzeziny i będzie siedział na swojej ulubionej ambonie. Ciekawe jak to było mieszkać na takim odludziu? Najbliższe zabudowania były w linii prostej około dwóch kilometrów. Ludzie mieszkający tutaj musieli być naprawdę samodzielni i samowystarczalni. Musieli umieć wszystko samemu zrobić, samemu wyhodować. Mały sad, który umierał ze starości był zapewne źródłem świeżych owoców na przetwory. Przy chałupie pewnie kilka zagonków ziemniaków. Fundamenty zapewne po chlewiku, gdzie trzymano świnki. Za chlewikiem znów kilka zagonów, a na nich… Zaraz, zaraz… DZIK!
Młody myśliwy w pośpiechu zaczął rozstawiać pastorał, który jak na złość rozjeżdżał się na boki. Jeszcze raz szybkie rozeznanie w lornetce, samiec, waga około 60 kg. Wprost idealny o tej porze roku. Sztucer nerwowo wylądował w końcu w widełkach. Teraz już tylko tak jak mówili chłopaki, bezpiecznik, przyśpiesznik, uspokoić oddech. Tylko ten krzyż jeździł jak zły po całej sylwetce, zamiast znieruchomieć na komorze. Jeszcze raz uspokoić oddech. Tuman kurzu uniósł się po strzale w miejscu gdzie przed chwilą żerował wycinek. Jednak ten był już dobre dwieście metrów dalej. Czyste pudło.
Dla pewności postanowił sprawdzić miejsce potencjalnego zestrzału. Z utęsknieniem szukał choćby kropli farby, która dawałaby nadzieje, że nie spudłował aż tak haniebnie. Jednak rutyna, którą godzinę wcześniej wypominał w myślach swoim kompanom miała także swoje zalety. Pewnie każdy z nich trafiłby go. W świetle latarki która wędrowała po zagonkach błysnęły 50 metrów dalej tak jakby czerwone punkciki. Pięknie farbuje pomyślał… Nadzieja wlała się do jego serca i prawie przefrunął ten dystans. Niestety, bytujący tu kiedyś ludzie byli naprawdę samowystarczalni. W zagonkach na czerwono błyszczały dorodne truskawki…
Poniżej przepis dla myśliwych, którym ostatnio bór nie darzył, lub mają broń u rusznikarza.