Mama idzie sama na polowanie
Bo może sobie na to pozwolić, nikogo nie musi pytać o zgodę, w natłoku obowiązków udaje jej się znaleźć wreszcie czas. Mama nie musi nikomu tłumaczyć się z tego i tak oczywistym jest, że to jej święte prawo choć raz w tygodniu wyskoczyć na łowy.
Pod tym względem nasze czasy są bardzo dobre i postępowe. Dlaczego zatem te dobre i postępowe czasy przyniosły absurdalne przepisy, które zabraniają mamie zabrać ze sobą swoje pociechy i odbierają jej konstytucyjne prawo do wychowywania ich według własnego światopoglądu? Bo przecież ona nie chce zabierać ze sobą cudzych dzieci, nikogo nie zmusza do pójścia na polowanie, a dla jej dzieci łowy z mamą to wspaniały czas, wymarzona wyprawa, wejście do prawdziwego świata bez tych wszystkich idealistycznych oszustw i iluzji tworzonych dla szeroko pojętego tak zwanego dobra. Od zarania dziejów dzieci towarzyszyły swoim rodzicom na łowach, zdobywały sprawność, wiedzę o otaczającej rzeczywistości, zestrajały się z rytmem natury jako jej integralna cząstka i nagle u progu XXI wieku w kraju nad Wisłą dostały od władzy ustawodawczej brutalnego bana wśród aplauzu afektowanych polityków i zaangażowanych ideologicznie aktywistów. Z mainstreamowych i tak bardzo aspirujących do bycia opiniotwórczymi mediów nawet dowiedziały się, że ich rodzice to banda zwyrodnialców i pedofili, jak zapewniała pewna dama na mównicy sejmowej. O tempora, o mores…
Tymczasem dzieci musiały znaleźć sobie jakieś zajęcie. Wiele z nich było już w tym wieku, w którym przykładowo mogłyby podjąć pracę w ubojni, ale zdaniem ustawodawcy i organizacji prozwierzęcych wciąż za młodych, aby pomóc matce patroszyć upolowanego dzika. Zamiast na polowanie z mamą, gdzie są prawdziwe przygody i nauka, snują się grupkami po sennych osiedlach próbując zakazanych owoców, bo najzwyczajniej w świecie nudzą się. Ile można tłuc w RPG na komputerze i oglądać poprawnego do znudzenia Netflixa? Chciałyby iść na podchód za rogaczem i podejść go po indiańsku na 20 metrów, jak to często udaje się mamie. Chciałyby jechać z nią znowu na kaczki jak kiedyś, ale przecież nie chcą potem oglądać matki za kratkami, czym grozi ustawodawca. Tak głupiego i godzącego w konstytucję prawa nie ma żadne cywilizowane państwo w Europie i chyba na całym świecie. W wielu z nich dzieci mogą być myśliwymi pod opieką rodziców lub mogą towarzyszyć im na łowach, jak drzewiej bywało, ucząc się prawa naturalnego, ekologii i przetrwania. Czemu zatem Polska musi być zawsze w awangardzie kołtuństwa i absurdu? I cóż to za postęp taki wsteczny, zwłaszcza, gdy żyjemy w czasach stawiających na naturę i ekologię? Czy tylko dzieci myśliwych widzą ten dysonans?
Myśliwskich dzieci niełatwo kupić ideologiczną emocjonalną papką i wyświechtanymi frazesami. Wyciągną w zamian konkrety i suche fakty, bo nikt do tej pory nigdy nie wychowywał ich w kłamstwie. W domu mówi się o gospodarce łowieckiej, snuje się relacje z polowań, dlatego od początku wiedziały, skąd wzięły się kotlety w ich lodówce czy futrzana czapka na zimę, a na czyjeś zaangażowane emocjonalne wystąpienia z pogranicza bajkopisarstwa reagują szyderczym śmiechem. O, tu się puknij. Tak to można ściemniać nieświadomym.
Choć wdeptano nieco w ziemię kultywowanie rodzinnych tradycji łowieckich, to nie da się dzieciom nieustannie pokazywać skarykaturowanego obrazu myśliwych. Z kanonów lektur najwybitniejszych polskich pisarzy wchłaniają barwne opisy polowań, których majestatyczności nie są w stanie odebrać najwięksi współcześni populiści.
A mama? Cóż, ona szykuje dziecku obiad, pakuje plecak, psa i broń, a potem wyrusza samotnie w łowisko. Gdy wraca późnym wieczorem, słyszy, jak dziecko mówi z dumą do ziomków:
– Zaraz wracam, bo trzeba mamie pomóc wnieść zwierzynę. Mama upolowała.
I mama wie, że żaden celebryta lżący ją w internecie lub na sejmowej mównicy nigdy nie osiągnie tego, co ona ma u swojego świadomego dziecka – tego podziwu i szacunku. A to jest warte wszystkie skarby tego świata.
grafika: Monika Starowicz