Na tropie kłusownika
Część mojego rodzinnego miasta otoczone jest zaczarowanym Murckowskim Lasem, który ma swoje legendy i opowieści. Jedną z nich jest historia, która rozegrała się bodajże w latach trzydziestych ubiegłego wieku, kiedy kilku gajowych pobiło lokalnego kłusownika, aby wymusić na nim przestrzeganie prawa. Niestety pobili go dotkliwiej niż planowali i nieszczęśnik zmarł w szpitalu, a oni gdy dowiedzieli się, że ów człek kłusował z biedy, aby wykarmić rodzinę – szczerze żałowali swego postępku. Czasy były trudne, wielu ludzi pozyskiwało nielegalnie mięso w ten sposób. Ta historia zakończyła się śmiercią kłusownika, ale są jeszcze inne opowieści, gdzie to stróże leśnego prawa tracili zdrowie lub życie w starciach z bezwzględnymi przestępcami. Takiej napaści doświadczył w młodości znany śląski magnat przemysłowy Karol Godula, który jako syn leśniczego został oszpecony i okaleczony przez okrutnych kłusowników, chcących w ten sposób zemścić się na jego ojcu.
Chyba jedyną rzeczą, za którą możemy podziękować kłusownikom jest ocalenie zaciekle tępionych przez komunistyczne władze chartów polskich i na tym kończą się pozytywy ich działalności. Wszystkie pozostałe ich działania niosą jedynie bezsensowne i długotrwałe cierpienie, ponieważ ci ludzie uprawiając swój niecny proceder nigdy nie kierują się żadnymi zasadami etyki. Mogliby zdobyć oczywiście uprawnienia do wykonywania polowania i nabyć legalnie broń zamiast rozstawiać po krzakach sidła i druty. Nie kłusują z głodu ani z powodu trudnej sytuacji materialnej jak ów nieszczęśnik z Murckowskiego Lasu. Właściwie trudno jest zrozumieć powód tego uprawiania przez nich tego procederu. Co każe im zadręczać w ten sposób zwierzynę, która po dostaniu się w sidła jest skazywana przez nich na długą, bolesną i powolną śmierć?
Bo niestety kłusownictwo w Rzeczypospolitej ma się wciąż doskonale i wciąż są w naszym kraju rejony, gdzie jest ono swoistą lokalną tradycją. Setki zerwanych drutów, mnóstwo uwięzionych zgasłych w męczarniach zwierząt czy niszczenie urządzeń łowieckich to codzienność w naszym łowisku. Każde spotkanie podczas polowania zbiorowego to emocjonalne dyskusje, bo niemal każdy z nas znajduje efekty działania przestępców wędrując po polach. Niektórym z nas zdarza się uwolnić zrozpaczone i przerażone sarny, ale nie wszystkie zwierzęta mają tyle szczęścia, że zostaną wypatrzone na czas przez eksplorującego dzikie ostępy myśliwego. Na ironię losu, to my, którzy legalnie i zgodnie z prawidłami sztuki łowieckiej odbieramy im zwykle życie, jesteśmy również tymi, które niejednokrotnie te życia ratują uwalniając zwierzynę z koszmarnych pułapek. Bo tylko my zagłębiamy się w te zaklęte rewiry i zaglądamy często niemal pod każdy krzaczek. Nie tylko gatunki łowne stają się ofiarami bandytów. Myśliwi wielokrotnie ratują z sideł również przedstawicieli gatunków rzadkich i chronionych. Po takich przeżyciach bywa, że co delikatniejsze osobniki niestety nie przeżywają.
Gdy kolega, który jest strażnikiem łowieckim otworzył dziś bagażnik i pokazał zebrane ostatnio sidła oraz zwoje drutów to nogi ugięły się pod nami. To tylko sidła zebrane w naszym obwodzie. A gdyby tak pomnożyć tę ilość wnyków przez liczbę wszystkich obwodów w naszym kraju, czyli około 4700!? Skala procederu może być naprawdę przerażająca.
Dziś nie polowaliśmy, choć broń była w pogotowiu. Rozdzieliliśmy się na grupy i zaglądaliśmy w miejsca, gdzie zwykle widywani są lokalni kłusownicy. W śródpolnym zakrzewieniu znaleźliśmy padłego z głodu wychudłego odyńca. Nie był w stanie uwolnić tylnego biegu owiniętego ciasno drutem i zgasł umęczony wśród krzewów. Dzik w naszym łowisku jest rzadkim gościem. Ja osobiście nie widziałam od roku ani jednego aż do dzisiaj. Bandzior, który zastawił na niego tę pułapkę nawet go nie podniósł. Niespełna miesiąc temu wędrując po polach coś dziwnego przykuło moją uwagę, gdy mijałam zagajnik. Moim oczom ukazał się widok jak z taniego horroru – odcięta byle jak głowa rogacza wraz z szyją spoczywała zatknięta między gałęziami niespełna dwa metry nad ziemią. Musiała wisieć tam już kilka dni. W naszych okolicach widuje się co prawda wilki, ale one przecież nie fatygowałyby się, aby zawiesić łeb na drzewie. Zresztą, ślady i narzędzia nie pozostawiają wątpliwości co do sprawcy, jednak ujęcie go na gorącym uczynku jest niezmiernie trudne i często niebezpieczne.
W dobie nieustannych ataków i piętnowania legalnego łowiectwa nikt w zasadzie poza samymi myśliwymi nie interesuje się problemem wciąż funkcjonującego kłusownictwa. Organizacje zajmujące się specyficznie rozumianą ekologią tego problemu jakoś nie zauważają, a jego skala nie jest wyłącznie problemem polskim. Niedawno, może raptem tydzień temu w Niemczech kłusownicy zastrzelili dwoje młodych próbujących wylegitymować ich policjantów. Tymczasem ruchy pro animal udają, że zjawisko nie istnieje jednocześnie nękając legalnie polujących myśliwych, zniechęcając ludzi do łowiectwa i tym samym walki z kłusownictwem. Nie zdają sobie sprawy z problemu, a może wolą nie wiedzieć o zawieszonych na drutach, konających zwierzętach?
Walka z kłusownictwem jest trudniejsza, bardziej męcząca i niebezpieczna niż pikieta antymyśliwska. Ponadto nie da się jej wykonać za pomocą petycji w internecie ani złośliwego komentarza w social mediach, co już wyraźnie przekracza możliwości większości tych „bojowników”. Na akcji zbierania sideł nie spotkamy również wojujących z myśliwymi dziennikarzy, artystów i innych celebrytów lansujących się jako obrońcy praw zwierząt. Jak deklarują, nie podają ręki myśliwym, więc nie pójdą razem z nami realnie pomóc istotom, o których prawa walczą.