Pomiędzy surrealizmem, a myślistwem- wywiad z Moniką Starowicz
Monika Starowicz
– doktor habilitowana sztuk plastycznych, pracuje jako adiunkt w pracowni plakatu prof. Romana Kalarusa na katowickiej ASP. Członek Polskiego Związku Łowieckiego, aktywna pasjonatka kynologii łowieckiej i dziczyzny. Artystka grafik, której prace wystawiane są zarówno w Polsce, jak i za granicą.
GL: Jak artystka zafascynowana poezją śpiewaną i światem kobiet epoki renesansu trafiła w szeregi Polskiego Związku Łowieckiego?
MS: Wszystko przez psa, a właściwie dzięki niemu. Pewnego dnia, gdy otrzymałam honorarium za plakat, kupiłam sobie szczeniaka. Po wymarzonego ogara jechałam kilkaset kilometrów. Gryf miał towarzyszyć mi w konnych przejażdżkach i tak się stało – wspaniale chodził za koniem, a przy okazji zmienił moje życie o 180 stopni. Pokazał mi, jak rozumieć las i niezwykłą naturę ogara. Widząc coraz więcej zapasionych pobratymców mojego Gryfka, tkwiących jako ozdoba salonu przy opowieściach, jak bardzo to królewskie psy, chciałam, aby mój pies miał dobre życie i był szczęśliwy jako prawdziwy ogar – istota integralnie związana z lasem i łowami.
Rozpoczęłam zupełnie inne życie. Spotkałam ludzi, którzy dali mi wiele cennych lekcji. Ja, artystka z metropolii, wychowana w puchu i rodzinie, w której tradycje łowieckie były raczej zamierzchłe, zaczęłam pracować jako podkładaczka na polowaniach zbiorowych, a mój pies zaskakiwał mnie nieustannie, grając rzewnie swoim pięknym melodyjnym głosem, wiodąc zwierzynę. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że jeden ogar to za mało i tak w moim domu pojawił się Gniewko. Nie miałam już czasu na konie, bo siedziałam z psami w lesie. Było nas więcej – ludzi, którzy kupili sobie psy gończe i powędrowali na myśliwskie ścieżki. Spotykaliśmy się na polowaniach, a nasze psy ramię w ramię pracowały w miocie. Wszyscy zostali myśliwymi. W końcu ja też zdecydowałam się iść na staż.
Nigdy nie miałam nic przeciwko łowiectwu, jednakże to była dla mnie terra incognita. W liceum plastycznym wiele moich koleżanek wybierało wegetarianizm. W mojej klasie był również kolega z domu o tradycjach łowieckich. To były lata dziewięćdziesiąte – czas przemian. My wszyscy trzymaliśmy się razem, choć toczyliśmy dyskusje na temat zabijania zwierząt i jedzenia bądź niejedzenia ich mięsa. Na lekcjach wychowawczych prezentowaliśmy swoje poglądy i nigdy nie zapomnę wystąpienia Piotra, który opowiadał o gospodarce łowieckiej, o tym, jak myślistwo wygląda naprawdę. Nie miało to nic wspólnego z wyobrażeniami moich koleżanek wegetarianek – były zdumione, ale też dzięki prelekcji kolegi zmieniły nastawienie do myśliwych. Wtedy jeszcze nie prowadziliśmy wojen światopoglądowych, nie było ekstremów i każdy szanował odmienność innych osób, krocząc jednocześnie wybraną przez siebie ścieżką. Nie wiem, jak to wyglądało w innych szkołach, ale moje liceum to była enklawa, która gromadziła ludzi otwartych. Tak minęło ponad dwadzieścia lat, a ja miałam już syna, dwa ogary i wiele weekendów spędzałam, brnąc przez młodniki.
Podobno czasami łatwiej się wystawić na międzynarodowej wystawie plastycznej, niż zapisać się na staż łowiecki w kole…
Coś w tym jest. Moje plakaty od dwudziestu lat wędrują po całym świecie, biorąc bez problemu udział w przeróżnych przeglądach i ekspozycjach, tymczasem z myślistwem było… No dobrze, kontynuujmy zatem moją opowieść… Już wszyscy moi znajomi z miotu byli myśliwymi, gdy ja ciągle nie podejmowałam decyzji. Wreszcie zadzwonił do mnie kolega i oświadczył, że chyba czas to zmienić, bo właśnie załatwił mi staż w pewnym kole. Zadzwoniłam do łowczego, złożyłam podanie i wybrałam się na zebranie zarządu, gdzie usłyszałam, że bycie myśliwym jest tak szalenie trudne i oni nie mają wątpliwości, że ja, kobieta z metropolii na pewno temu nie podołam. Jakkolwiek łaskawie dali mi szansę proponując, abym przez najbliższy sezon podkładała im psy, a potem oni podejmą decyzję czy mnie w ogóle przyjąć. Zgodziłam się i po zakończeniu sezonu polowań zbiorowych usłyszałam, że zostałam przyjęta z zastrzeżeniem, że po uzyskaniu uprawnień absolutnie nie mam możliwości, aby wstąpić do tego koła.
I tak minął rok, podczas którego nie działo się nic poza sezonem zbiorówek, gdy podkładałam moich czworonożnych przyjaciół. Próbowałam kontaktować się z moim opiekunem, ale nie był zainteresowany, aby czegokolwiek nauczyć mnie. Gdyby nie życzliwa dusza, nie potrafiłabym nawet obsługiwać broni, a patroszyć i rozbierać tuszę nauczyłam się dopiero, gdy już miałam uprawnienia. Po wielu latach gdzieś usłyszałam, że moje psy, które im niejednokrotnie wypracowywały fajny pokot, były kompletnie do niczego. A ja przecież tyle z tymi moimi ogromnymi miśkami tam przeżyłam i tyle widziałam, przedzierając się przez młodniki. Widziałam ich pracę, ich imponującą rozwagę i ogarzą strategię. Widziałam również ciekawe odyńce na pokocie. Cieszę się, że tak bardzo nie chcieli mnie przyjąć po stażu do tego koła. Dziś nie wyobrażam sobie, aby polować wśród tak nastawionych do mnie ludzi.
Jestem w niewielkim kole, gdzie panuje miła, spokojna atmosfera. Zawsze mogę liczyć na pomoc moich kolegów, a każda zbiorówka to czysta radość spotkania z pozytywnymi ludźmi. Zanim jednak trafiłam w tak fajne miejsce, przez kilka lat byłam niezrzeszona. Próbowałam dowiadywać się nieśmiało tu i ówdzie, ale zanim zadałam kluczowe pytania już wiedziałam, że nie ma miejsca, wpisowe jest wysokie, a w ogóle “nieswoich” to kategorycznie nie chcą. Dziwię się naprawdę, że w dobie, w której myśliwy stał się wrogiem publicznym numer jeden, wciąż wiele kół jest tak zamknięta na nowych ludzi. Jedni szukają swojego miejsca do skutku, jak ja, ale inni będą rezygnować. Ostatnio wpadł mi w oko dramatyczny wpis człowieka, który postanowił zrezygnować z myślistwa, bo nikt nie chciał go przyjąć do koła. Na szczęście część komentujących zareagowała wspierająco i zaoferowała pomoc.
My, myśliwi bez rodzinnych tradycji łowieckich, wcale nie jesteśmy gorszymi łowcami ani ludźmi. Po prostu jest nam sporo trudniej, bo nie dorastamy wśród tej domowej myśliwskiej atmosfery. Wiedzę zdobywamy stosunkowo później, jesteśmy zdani na łaskę lub niełaskę innych myśliwych albo do wszystkiego musimy dojść metodą prób i błędów. Patrzę na przedwojenny plakat Stefana Norblina pt. „Polska – kraj polowań” i zastanawiam się, co się stało… Kraj Polowań ma obecnie najmniej liczną grupę myśliwych. Jesteśmy w ogonku Europy i zamiast promować myślistwo zrażamy już tych przekonanych, zamykamy się w hermetycznych społecznościach, nie przyjmując do wiadomości, że świat zmienia się, a my, jeśli chcemy przetrwać i przekonać ludzi do siebie, powinniśmy być bardziej otwarci. Ja poluję zaledwie siedem lat i wciąż mam poczucie, że jestem na początku mojej drogi, bo tyle jeszcze nie wiem. Fascynujące są te moje prywatne odkrycia, gdy wędruję samotnie przez łowisko. Dla mnie łowy to magia. Wiem też, że jeśli kiedykolwiek dostanę pod opiekę stażystę, to postaram się pomóc mu i przekazać swoje doświadczenia najlepiej, jak będę umiała.
Jak reagują Twoi studenci na wieść, że polujesz?
W pracy nie ukrywam wcale, że poluję, ale też nie manifestuję się jakoś szczególnie. Noszę naturalne futra, bażancie pióra, myśliwską biżuterię i lubię elegancję z myśliwskim zacięciem. Gdy pojawia się temat, rozmawiam, uświadamiam jak jest. Mam dość ciepłe podejście do studentów i nie stanowi dla mnie problemu ich odmienny światopogląd. Staram się podkreślać raczej to, co mamy wspólnego, niż to, co nas dzieli. Mam szczęście pracować z ludźmi otwartymi i dobrze wychowanymi. Nie czuję wrogości. Oni mają świadomość, że każdy z nas kroczy własną ścieżką. Ja nie chcę nikogo zmieniać, szanuję czyjąś odmienność. Tego samego oczekuję od innych. Nigdy nie chciałabym nikomu zaglądać do łóżka ani talerza. To bardzo prywatne sprawy.
Wiele młodych osób teraz stara się dbać o dobrostan zwierząt. Niektórzy są weganami. Miałam nawet okazję recenzować dyplom o weganizmie. Dyplomantka zaprojektowała piękną książeczkę promującą weganizm. Oczywiście oceniłam tę pracę pozytywnie, bo była pięknie narysowana, a znając i lubiąc autorkę pisało mi się o tym nader przyjemnie, choć to przecież nie mój świat. Napomknęłam w swoim tekście o tym, jak bardzo to zabawne, że wegański projekt recenzuje zdeklarowana myśliwa i tradycyjny mięsożerca. Zresztą, taki był zamysł autorki – osoby otwartej i bardzo wrażliwej. Ona również wolała szukać punktów wspólnych. Ja uważam, że mamy te płaszczyzny, na których moglibyśmy współpracować.
Gdyby tylko tak wznieść się ponad własne ego i narosłe uprzedzenia, to po obydwu stronach konfliktu wszyscy moglibyśmy sporo razem zrobić dla ekosystemów, w których żyjemy. Gdzieś na świecie to wszystko dzieje się. Dlaczego zatem nie u nas i jak dalece daliśmy się zmanipulować mediom, które tak bardzo chcą dzielić ludzi? Z czysto ludzkiego punktu widzenia wojna nie jest nikomu potrzebna. Jest potrzebna wyłącznie z powodów czysto biznesowych pewnej nielicznej grupie. Odetnijmy im może to źródło wpływów, krocząc własną ścieżką. Dbajmy o wzajemną życzliwość i współpracujmy w tych malutkich społecznościach, w których żyjemy.
Łowiectwo to odskocznia od tworzenia sztuki, czy może dodatkowe źródło inspiracji?
Nie wiem… To jedna z moich stałych pasji. Nie tworzę sztuki myśliwskiej, bo kompletnie mnie to nie interesuje. Wolę tę magię przeżywać w realu, a w sztuce zajmować się tematami związanymi z duchowością i kobiecą energią. Ja, generalnie pewnego dnia postanowiłam żyć pięknie i staram się tego trzymać. Myślistwo wpisuje się w mój kanon pięknego życia tak jak sztuka, ale oprócz tego ciągnie mnie do pisania, kocham porcelanę i antyki oraz piękne jedzenie. Wciąż lubię jeździć konno, choć teraz mam przerwę, zajmują mnie psy myśliwskie. Moje ukochane ogary polują już w zaświatach, a mnie od dwóch miesięcy towarzyszy pewne półdyablę weneckie – polski spaniel myśliwski Lulek, który jest dla mnie zupełnie nowym wyzwaniem.
Przez kilkanaście lat śpiewałam w chórze cerkiewnym i to było dla mnie wspaniałe doświadczenie. Kocham śpiewanie. Staram się żyć świadomie i sprawiać sobie radość. Jeśli mogę jeszcze pomóc innym to tym lepiej. Od wielu lat używam polskich kosmetyków, bazujących na naturze, czytam uważnie etykiety i moja dieta oparta jest na żywności nieprzetworzonej oraz mięsie, które sama pozyskuję. Nie znoszę marnotrawstwa i to jest bardzo twórcze, zwłaszcza w kuchni. Gotowanie to przecież dziedzina sztuki. Kocham komponować swoje posiłki. Prędzej spotkasz mnie w zielarni niż w modnym butiku. Wspieram lokalnych wytwórców, zatem kupuję wszelkiego rodzaju magiczne mydła i smarowidła wytwarzane za przysłowiową miedzą. Uważam, że te specyfiki są genialne. Myślistwo jest częścią i naturalną konsekwencją mojej filozofii życiowej. Jest również powiązane z moją duchowością. Ja mam trochę indiańskie podejście. Biorę z natury, ile trzeba. Zawsze odprawiam swoje dziękczynne modlitwy i rytuały nad upolowaną zwierzyną. Zawsze żegnam i dziękuję jej za ofiarę. Odbieranie życia jest łatwe i trudne zarazem. Każdy myśliwy zna to uczucie, stąd nasze obyczaje i cała myśliwska pradawna magia, którą odprawiamy na pokotach.
Oczywiście nasi przeciwnicy powiedzą, że w dzisiejszych czasach, gdy mięso jest w sklepach, polowania są niepotrzebne. Zazwyczaj szybko zmieniają zdanie, gdy spróbują szlachetnej i zdrowej dziczyzny. Dla mnie ten kawałek mięsa w zamrażarce ma swoisty wymiar. Wiem, ile musiałam nachodzić się, jak ostrożnie i dostatecznie blisko podejść, aby pozostać niezauważoną, a potem, ile czasu i energii kosztowała mnie przemiana tuszy w zgrabne kawałeczki. Myślistwo jest zintegrowane z moim życiem. To także mój czas na przemyślenia i układanie się z samą sobą.
Sporo życiowych spraw zobaczyłam wyraźniej i prawdziwiej, siedząc nocami na ambonie. Nie mogę na pewno powiedzieć, że łowiectwo to całe moje życie, bo tak nie jest, ale za to jest jednym z bardzo ważnych komponentów, które ukształtowało moją świadomość i mocno zmieniło moje podejście do natury. Będąc myśliweczką, poznałam mechanizmy, wejrzałam głębiej w rytm natury i nabrałam do niej ogromnego szacunku. Jesteśmy częścią tego wielkiego boskiego porządku i tego się trzymajmy.
W Twojej sztuce widok półnagich kobiet nie należy do rzadkości, niemniej w przypadku łączenia z tematyką łowiecką, kobiece walory jakby schodziły na dalszy plan. Jak to zinterpretować?
Tak zwane „gołe baby” były w zasadzie tematem mojej habilitacji. Rysuję je od studiów, a wielką inspiracją dla mnie był zawsze mój Mistrz i Szef, światowej sławy twórca plakatu, sztuki erotycznej i sakralnej – Roman Kalarus. Te elementy związane z myślistwem wcale nie dominują walorów fizycznych moich „gołych bab”, a są ich dopełnieniem. Rozkoszne czarownice otulone etolami z lisów wręcz eksponują swoje ciała i kompletnie nie wstydzą się swojej kobiecości. One zawsze są głównymi bohaterkami moich graficznych opowieści, a cała reszta jedynie towarzyszy im w tych podróżach w czasie i w głąb siebie. Zresztą, jak wspominałam, ja nie tworzę sztuki myśliwskiej, bo mam zupełnie coś innego do przekazania. Nawet nagość w moich pracach jest pretekstem do pokazania tęsknoty, miłości, kobiecej mocy i świadomości. Kobiecość z natury swej nie jest przecież zgrzebna. Kochamy piękne odzienie i biżuterię. Ozdabiamy swoje ciała, aby wabić mężczyzn i sprawiać przyjemność samym sobie. To jest piękne!
Jak byś miała narysować plakat współczesnej polskiej Diany, to miałaby również poważny wyraz twarzy niczym Ewa Demarczyk?
Kobiety polowały od zarania dziejów i choć zawsze było nas o wiele mniej, to i tak sporo z nas przez tysiąclecia oddawała się sztuce myśliwskiej z pasją. W Polsce damy polowały z równie wielkim zacięciem jak przedstawicielki innych narodów. Nie rozumiem, dlaczego tak mało pamięta się o nich i wciąż traktuje jako kuriozum. W powojennej rzeczywistości w istocie było nas w PZŁ niewiele, co nie oznacza, że nie było wcale. Jeśli miałabym narysować portret polskiej diany, to przede wszystkim byłaby to kobieta piękna i elegancka. Do niedawna nasze myśliweczki musiały srodze nakombinować się, aby wyglądać ładnie na łowach.
O ile przedwojenne damy miały swoje stroje myśliwskie, o tyle peerelowska rzeczywistość najwyraźniej nie zakładała istnienia polujących kobiet, zatem diany zakładały męskie moro w mniejszym rozmiarze, starając się wygrać dodatkami. Wciąż ciuchów dla dian jest mniej niż dla nemrodów, ale i tak w tej chwili już mamy w czym wybierać i możemy ubrać się na łowy w odzież wygodną i skrojoną do naszych mięciutkich kształtów. Z wielkim smutkiem przyjęłam wiadomość, że Brantas – jedyna firma szyjąca bardzo elegancką odzież dla dian, kończy swoją działalność. To będzie niepowetowana strata, zważając, że to marka o wyjątkowym stylu i jakości, a co najważniejsze rodzima. Mam cichutką nadzieję, że w tej kwestii jeszcze nie wypowiedziano ostatniego słowa.
W moim kole jestem co prawda wciąż rodzynkiem, ale moi koledzy traktują mnie niebywale elegancko i z sympatią. Mogę zawsze liczyć na ich pomoc i radę. Cieszą się z moich sukcesów i wspierają mnie. Staram się unikać negatywnych ludzi i nie przyjmuję ich złośliwości w myśl zasady, że: niechciany prezent zwracam nadawcy. W kole nie mam takich osób, a poza kołem również otaczam się pozytywnymi i życzliwymi ludźmi. Nasza pasja ma być przecież radością, a nie udręką.
A Ewę Demarczyk uwielbiam, podobnie jak Marka Grechutę. Mama mnie zaraziła. Generalnie nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Dorastałam w domu, gdzie muzyka była ważna. Mama kocha bluesa i poezję śpiewaną. Tata był audiofilem totalnym i pokazał mi niesamowite rejony muzyki rozrywkowej. Gdy ja szalałam za Iron Maiden, kupował mi kasety i brał udział w konkursach radiowych, aby wygrać bilety na Metalmanię. Tata przy okazji zachęcał, żebym posłuchała Zeppelinów lub Beatlesów albo czarnego amerykańskiego soulu spod znaku Motown. No i zaraził skutecznie, bo nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Moja babcia zawsze mawiała, że do muzyki klasycznej trzeba dojrzeć. Babcia zachwycała się Haydnem. Wtedy jej nie wierzyłam, ale teraz uwielbiam muzykę dawną – to moje odkrycie ostatnich lat. I zdradzę po cichu, że marzę, aby nauczyć się grać na klawesynie. Na starość będę siadywać w salonie i przy świecach grać Bacha, a mój pies będzie wtedy przeżywał katharsis, rzewnie wyjąc…